poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Debiut


Niesiony falą emocji związanych z inauguracją udziału w zawodach multisportowych, postanowiłem podzielić się z Wami moimi przeżyciami, tym samym wzbogacając blogaska o kolejny wpis. Impreza, która jest tego przyczyną to Mistrzostwa Polski w Crossduthlonie organizowane w Dzierżoniowie przez tamtejszy OSiR.

Plakat
Decyzję o udziale podjąłem we wtorek, czyli po terminie nadsyłania zgłoszeń. Możliwa była już jedynie rejestracja w dniu zawodów. Oznaczało to jednak, że musiałem być na miejscu przed 10:30, kiedy to zamykano listę startową. Daleko nie miałem - 70km samochodem to nieco ponad godzina drogi, z założenia... Starym zwyczajem z domu wyjechałem z lekkim poślizgiem. Tuż za Nysą czekały pierwsze niespodzianki. Drogowcy dosłownie zwinęli asfalt na kilku dwustumetrowych odcinkach. Kierowcy w obawie o zawieszenia swoich samochodów byli zmuszeni gwałtownie hamować, bo oznakowania oczywiście zabrakło. Przy jednym z "ubytków" stała grupka robotników. Wyglądało to mniej więcej tak ja na poniższym obrazku.


Polski team work

Dalszy komentarz uważam za zbędny, tylko spokój mógł pomóc. Do Dzierżoniowa pozostało jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, a zasób czasu nieubłaganie się kurczył. Jak zwykle wszystko na zapalenie płuc. Reszta drogi upłynęła stosunkowo szybko i bez kolejnych niespodzianek, może poza kamiennym traktem rodem ze starożytności na wjeździe do Kamieńca Ząbkowickiego. Dotarłem na miejsce z 10-cio minutowym zapasem. Szybka akcja-rejestracja, kilka pytań do organizatorów. Oczipowany i z batonem w ręce skierowałem swoje kroki z powrotem do samochodu. Była 10:26, a start o 13:30... Trzy godziny, wydawać by się mogło że to dużo czasu. Jednak nie na tyle żeby gdzieś pojechać. Kiedyś zdarzyło mi się spóźnić na start imprezy biegowej 10min, nie chciałem powtarzać tego manewru. Uznałem, że zostanę. Przyjmę postawę obserwatora, pokręcę się, pooglądam sprzęt innych zawodników, podpatrzę jak są ubrani i co robią w strefie zmian. 


Linia startu-mety

Do tego momentu nie wiedziałem czy przyodziać spodenki kolarskie z wkładką czy zwykłe - biegowe. "Pampers" zapewni komfort na rowerze, ale będzie przeszkadzał w biegu. Jego brak natomiast odczuję później. Na szczęście miałem jeszcze dużo czasu do namysłu. Wtedy wpadła mi do głowy genialna, jak się później okazało, myśl - zapoznam się z trasą pętli rowerowej. Zmieniłem buty i wskoczyłem na rower. Do startu pierwszej kategorii wiekowej było nieco ponad 20 minut. Na trasie instalowali się już sędziowie, na każdym rozjeździe stała przynajmniej jedna osoba która wskazywała kierunek jazdy. Pętla miała 6,6km długości i wiodła przez drogi gruntowe. Nawierzchnia była luźna i zmienna, niepozbawiona kamieni oraz gruzu i dziur. Były fragment gdzie jechało się po betonowych płytach, szlace czy polu. Był tylko jeden delikatny podjazd i następujący po nim kilkusetmetrowy zjazd. Trasa nie była trudna, należało jednak zachować ostrożność. Łącznie do pokonania na rowerze 26,6km. 



Trasa zawodów, na niebiesko - pętla rowerowa, na czerwono - biegowa.

Osobiście uważam że nieporozumieniem było zrobienie "skrzyżowania" na którym mogło dojść do potencjalnych zderzeń zawodników będących na początkowym etapie pętli oraz tych będących w 3/4 długości. Miało to zapewne swoje uzasadnienie w topografii terenu, ale było niebezpieczne, szczególnie że osoby zmierzające ku końcowi pętli musiały wykonać zakręt o 90st w lewo, w drogę którą z przeciwnej strony jechali inni zawodnicy. Tuż przed zakrętem, na trasie leżały kamienie i coś na kształt gruzu wielkości nawet połowy cegłówki, a nawierzchnia na samym zakręcie była sypka i łatwo można było się wyłożyć. Sam, na jednej z pętli stałem przed dylematem czy przepuścić innych, jadących pod wiatr, czy wjeżdżać "na pewniaka" w zakręt (bo w sumie to było skrzyżowanie równorzędne a ja miałem prawą wolną) tym samym zmuszając ich do hamowania lub gwałtownej zmiany toru jazdy i potencjalnej wywrotki. Plus był taki, że od tego miejsca do stadionu, wiatr wiał w plecy. Wróciłem na płytę ośrodka, gdzie do startu byli już gotowi młodzicy. Sygnał do startu i poszli. Mi pozostawało obserwować i oczekiwać na swoją kolej. 

Zaczynałem się denerwować i odczuwać głód, było coraz cieplej. W samochodzie czekał na mnie sprawdzony zestaw - banan oraz pieczywo z masełkiem i miodem. Udałem się na konsumpcję. Jedząc uświadomiłem sobie że na rowerze jeździłem w zwykłych, krótkich spodenkach i nie odczuwałem dyskomfortu z powodu braku wkładki. Decyzja zapadła, "Jadę w biegowych". Zacząłem się przebierać. Młodzicy skończyli, wracali na parking. Słyszałem rozgoryczenie w głosach kilku z nich, rozmowy z trenerami, tłumaczenia że traktor przejechał i zerwał taśmę oznaczającą trasę, ktoś zabłądził, nadłożył drogi, nie wygrał. Niemożliwym wydało mi się źle pojechać na tej pętli, ale widocznie w ferworze walki jednak się da. 

Hopsasan

Żeby rozładować nieco napięcie i nie myśleć o starcie, zacząłem się wygłupiać. Później próbowałem się zdrzemnąć, ale awantura o miejsce na parkingu skutecznie to uniemożliwiała. Czas mijał powoli. 

Na około 40 minut przed startem podszedł do mnie Pan ze strachem w oczach i pytaniem na ustach - "Czy mam sprzedać dętkę?". Pokazał mi wyrwany wentyl i opowiedział o prześladującym go tego dnia pechu. Dętkę miałem, ale była dedykowana do szerszej opony niż ta w rowerze Roberta. Swoją drogą to jechał on na slickach, co wydawało mi się karkołomne. Z braku alternatywy i zbliżającego się startu, skorzystał z oferowanej przeze mnie, a kupionej dzień wcześniej dyntki. Ukończył zawody na trzecim miejscu w swojej kategorii wiekowej - brawo!

Do startu 20 minut. Czas zainstalować się w strefie zmian, a tu kolejna niespodzianka. Zbyt ciasno rozmieszczone numery na wieszaku rowerowym. Ktoś z zawodników startujących wcześniej lub ich trenerów, widocznie zwrócił na to uwagę. Sędziowie zdecydowali, że rowery można wieszać gdzie się chce, tzn nr startowy nie był skorelowany z nr miejsca w strefie zmian - niepotrzebne zamieszanie i bałagan.

Do startu 3 minuty. Ostatnie wymachy, podskoki, życzenia powodzenia, odliczanie.




Na 2 sekundy przed startem


Syrena startowa!! Lecimy, na przodzie mocna grupa walcząca o medale ruszyła z kopyta. Po 100m grupa była już rozciągnięta. Spojrzałem przez ramię, nie jestem ostatni. Spojrzałem przed siebie, jest Marcin, kolega z Nysy. Nie mogę dać się zgubić, ale nie mogę przesadzić z tempem. Żar leje się z nieba. Żeby się nieco ochłodzić rozpiąłem koszulkę ile się dało. Nie na długo, sędziowie zwrócili mi uwagę, że mam ją zapiąć. Pierwsze picie, zimna woda. Trochę do gardła, trochę na kark i tak jeszcze 5 razy. Rzut oka na zegarek, biegnę szybciej niż zakładałem, nie swoim tempem. Za szybko, oby wystarczyło mi siły do końca.




Plastik fantastik



Pierwsze bieganie skończone, 6km i 25 minut wysiłku za mną, czas na zmianę. Wbiegłem do strefy zmian. Na wieszaku wisi jeszcze ok 10 rowerów. Zaczynam rozwiązywać buty i już żałuję tego co zrobiłem pół godziny wcześniej. Zawiązałem je hokejowo, na podwójną kokardkę. Wynik - supeł. Mogę to tak zostawić, zacząć rower i męczyć się przy kolejnej zmianie z zakładaniem, albo walczyć teraz. Do strefy wbiega kolejna osoba. Muszę zrobić to teraz, później będę jeszcze bardziej zmęczony. Głęboki wdech, jest! Udało się!! Ocena sytuacji, najbliższy konkurent wsuwa na stopy buty rowerowe. Muszę wybiec ze strefy przed nim. Buty założone, kask na głowie. Sięgam do koszyka po żel i rękawiczki - lądują w kieszeni na plecach. Ściągam rower, biegiem w stronę początku pętli. Mijam linię i wskakuję na rower. Jestem z przodu, szarpię się nieco z rękawiczkami, jadę.

Naciskam na pedały, czuję się dobrze. Nareszcie trochę odpocznę, szybko przekonuję się że nic z tego. Wiatr wieje jeszcze mocniej niż rano, prosto w twarz, z przeciwka jadą faworyci którzy zmierzają ku końcowi pierwszej pętli. Przede mną nikogo, muszę walczyć sam. Mniej więcej w połowie pierwszej pętli udaje mi się dojechać do zawodnika oczko wyżej, wyprzedzam go, na horyzoncie już widzę kolejną osobę. Uśmiecham się, bo czuję że nogi mi sprzyjają. Kończąc pierwszą pętlę mijam Marcina, jest jakieś 400-500m przede mną, czyli nie jest źle. Kolejne okrążenie rozpoczynam podbudowany, doganiam kolejnych zawodników, ktoś siada mi na koło i się na mnie wiezie. Chcę mu uciec, napieram mocniej, łyk z bidonu i jeszcze jeden. Znowu jadę sam, co okrążenie mijam zawodników z czołówki w podobnych miejscach, a Marcin odjeżdża mi tylko ok 50m na okrążeniu. Za cel obieram sobie zawodnika w brązowawej koszulce. Sukcesywnie się do niego zbliżam. Mijam zawodnika prowadzącego rower, Pan z tatuażem żelaznego człowieka na łydce złapał gumę, do strefy zmian ma ok 1km, ciekawe czy się wycofa? Kończąc trzecią pętlę sięgam po żel, muszę dać organizmowi trochę paliwa. 

"Hey apple! Hey apple, apple!"

Jeszcze jedno okrążenie, pieką mnie uda. Obrany cel mi niestety odjeżdża, ale jest szansa wyprzedzić jeszcze dwie osoby trzeba tylko uważać na sypkie podłoże i kamienie. Zbliżając się do końca etapu rowerowego zauważam zawodnika, który wcześniej prowadził rower - jedzie, czyli zmienił dętkę lub zakleił dziurę! Walczy dalej, jednak tatuaż zobowiązuje. Dojeżdża do mety, wygrywa swoją kategorię wiekową - takich ludzi należy szanować!

Wbiegam do strefy zmian. Czuję zmęczenie, nie mogę zawiesić roweru na stojaku - nie mam siły go podnieść. Patrzę na buty do biegania i cieszę się że rozwiązałem wcześniej supeł, zakładam je i wiążę sznurowadła. Miejsce kasku zajmuje ulubiona czapeczka do biegania. Robię krok i czuję dziwne odrętwienie nóg. W głowie pytam sam siebie "Co jest? To nie moje nogi, tylko jakieś bryły mięcha!!". Każdy krok to walka, po tempie z pierwszego biegania nie ma śladu. Dostaję lekcję pokory, przede mną 3km biegu. Koncentruję się na następnym ruchu, i kolejnym, i jeszcze jednym. Staram się przypomnieć sobie wszystko co wiem o bieganiu, wskazówki z "Biegiem przez życie" Jerzego Skarżyńskiego, wiedzę ze ścieżek, rady ekspertów. Skupiam się na oddechu, poprawnej postawie, moje tętno jest za wysokie. Do mety jeszcze tylko i zarazem aż 2km. Pomału odzyskuję panowanie nad własnymi nogami, za plecami słyszę zbliżające się kroki. Obracam głowę, to Marcin! Klepie mnie po ramieniu, dopinguje do dalszego wysiłku. Jęczę że nie mam już siły, w odpowiedzi słyszę "(...) to jest ciężki sport, utrzymuj tempo, dasz radę!". Rzucam wszystko co mam, jeszcze jedno okrążenie, wiem że dam radę. Dogoniłem chłopaka, który uciekł mi na rowerze - czuję satysfakcję. Wybiegam na płytę stadionu, ostatnia prosta - przyspieszam. 

Mijam linię mety!!! 1:42:21. Udało się, ukończyłem duathlon. Wylewam na głowę kubek wody, spiker źle czyta moje nazwisko, ale co z tego. Chwilę później ogłasza że linię mety minął właśnie 30 zawodnik. To znaczy, że jestem gdzieś w środku stawki - czad, bardzo się cieszę. Znajduję Marcina, gratulujemy sobie nawzajem. Jest Marta, cieszy się tak jak ja, nieźle pieką mnie ramiona. Nie byłem niczym posmarowany, ręce, nogi i kark mam spalone na krewetę, będę cierpiał, ale to później, teraz czas na radość. Dziękuję organizatorom za koszulkę, w którą będę mógł się wytrzeć, bo zapomniałem zabrać ręcznik. Bawełna dobrze chłonie wodę.

Marcin na podium

Czas na ogłoszenie wyników, oklaski, uściski rąk, medale, dyplomy i puchary. Ogromne brawa dla Marcina za wygraną w swojej kategorii pomimo bolącego uda. Robert, któremu sprzedałem dętkę był 3 w tej samej klasie. 

Opuszczamy Dzierżoniów. Tego dnia czeka nas jeszcze jedna misja - obiad. Mam ochotę na dobrego stejka i fryty. Nieznajomość okolic nie pomaga w określeniu miejsca strawy. Obieramy azymut na Bielawę, tam podążając za tablicą reklamową, która przykuła moją uwagę, zapuszczamy się wgłąb miasteczka. Droga staje się coraz węższa, jakby jednokierunkowa. Przydrożne dęby, niczym milczący strażnicy prowadzą do bramy Hotelu Dębowego. Tak zwana "dziesiona"! Malowniczy dworek z przepięknie utrzymanym parkiem, dobrze rokuje na jakość jedzenia, podobnie jak zapełniony parking.


Stek z wołowiny w sosie sycylijskim


W karcie znajduję to na co liczyłem. Marta zamawia pstrąga. Czekamy, ostatnie promienie słońca przedzierają się przez korony dębów, głęboka zieleń parku i trele ptaków pozwalają się wyciszyć po dniu pełnym emocji. Jedzenie jest bardzo dobre, nie mogliśmy trafić lepiej. Krótki spacer po parku, deser, podwójne esspresso i w drogę. Wyśmienity koniec dnia.

Wracając do meritum wpisu - debiut uważam za udany. Nauczył mnie kilku rzeczy, pokazał na co zwrócić uwagę, co zabrać, a czego nie. Uświadomi mi także w czym jestem mocniejszy, a nad czym muszę popracować. Jest to dla mnie bardziej cenne niż osiągnięty wynikJednocześnie dziękuję Marcinowi za wspólne treningi, Światowi Rowerów za przygotowanie sprzętu. Marcie za opiekę medyczną, zdjęcia i towarzystwo. Dziękuję także rodzicom i siostrze za sukurs i wyrozumiałość. 

Za 3 tygodnie następny start, ważny start. 

Kolejne wpisy niebawem.

Ł


poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Zimowe planowanie

Budząc się w marcowy, niedzielny poranek byłem pewny dwóch rzeczy. Po pierwsze primo - dziś są urodziny Mamy, która notabene dostała nowy rower. Po drugie primo - today's the day! Pierwsza długa trasa z moim nowym kompanem. 

Od dłuższego czasu wiedziałem dokąd chce jechać, ale niestety nie poświęciłem choćby sekundy uwagi temu jak tam dojechać na rowerze. Ale o tym za chwilę. Wrócę na moment do "środka zimy". Sezon narciarski w pełni, grubość pokrywy śnieżnej zachęca do weekendowych wyjazdów na pobliskie stoki, termometr, wskazujący nierzadko grubo poniżej -10st. C, not so much! Jednak w tym odcinku roku 2012 temperatura to "pragnienie", a niepohamowane zamiłowanie do szusów to ten gazowany napój z tego dużego koncernu, który co roku na te Święta w grudniu wykupuje dużo czasu antenowego w TV i wyświetla reklamy z dużymi czerwonymi ciężarówkami w roli głównej. 
Na dworze -18st, na Czarnej Górze -23st (!), sprzęt w samochodzie - jadę. Postanowiłem wypróbować poleconą mi przez znajomych drogę przez Czechy - zamiast 90km (Nysa-Paczków-Złoty Stok-Kłodzko-Stronie Śląskie), tylko 60km (Nysa-Paczków-Javornik-Tvarna-Lądek Zdrój-Stronie Śląskie)! Skrót, który pozwoli mi być szybciej na stoku. Rzeczywistość zweryfikowała moje przeświadczenie...

Ice, ice baby!


Droga z Javornika (CZ) do Lądka to najwyraźniej droga najniższej kategorii utrzymania. Powierzchnia drogi była skuta lodem, gdzieniegdzie posypanym drobnym żwirkiem. Bezpieczna prędkość - 0km/h. Przez moment pomyślałem o zawróceniu, ale będąc hardcorem "weszłem", a raczej wtoczyłem się na Przełęcz Lądecką (665 m.n.p.m.), gdzie przebiega granica. Podjazd był długi, momentami bardzo stromy, najeżony licznymi serpentynami, roztaczające się widoki - malownicze. Gdzie w tym wszystkim pierwiastek triathlonu? Już odpowiadam.

Widok z Przełęczy Lądeckiej w kierunku Lądka Zdroju - zima

Na przełęczy jest mały parking, poruszony scenerią zatrzymałem się tam. Wtedy dotarło do mnie, że byłoby super wjechać tu na rowerze. Punkt docelowy został obrany. 

Jesteśmy z powrotem w marcu. Uświadomiłem sobie, że nie mogę i nie chcę jechać drogą główną bo mnie rozjadą. Czas na Plan B. Rzut oka na mapę i dogranie sprawy urodzinowego obiadu i trasa była gotowa.

Pierwsze km nawinięte na koła

Ruszyłem w nieznane. Droga do granicy czeskiej prowadzi przez wioski, w których asfalt czasy swojej świetności ma już dawno za sobą! Ładna pogoda, kilka podjazdów, nieco slalomu między dziurami, zero ruchu - idealne warunki to dalszego oswajania się z rowerem. 
Za granicą w Jarnołtowie czekała na mnie kolejna, miła niespodzianka - nowa, równa jak stół droga. Przednie koło wyznaczyło azymut na Vidnawę i dalej Javornik. Tak jadąc spokojnie, utwierdziłem się w przekonaniu o różnicy kulturowej między nami-Polakami a Czechami. Na odcinku kilkunastu km do granicy nie spotkałem żadnego rowerzysty, biegacza, czy osoby uprawiającej jakąś formę aktywności. Panów z Morowa pijących piwo pod sklepem odrzucam jako wartość skrajną... U naszych południowych sąsiadów, średnio co 10min mijałem kolarzy, spacerowiczów, kijkowców czy osoby truchtające, wszyscy uśmiechnięci i ochoczo odmachujący na moje pozdrowienia. Kilka dni temu czytając wywiad z polarnikiem, Markiem Kamińskim, znalazłem potwierdzenie moich spostrzeżeń. Pan Marek stwierdził, że "ludzie powinni mniej wydawać na leki, a więcej na sprzęt sportowy". Jeżeli takie słowa padają z ust znamienitej postaci, która swoimi osiągnięciami rozsławia Polskę, nie mogą być pozbawione sensu. 

Koniec dygresji. Dotarłem do Javornika, czas na podjazd na przełęcz. Tuż za ostatnimi zabudowaniami jest tabliczka wskazująca szlaki oraz wysokość - 330 m.n.p.m.. Od tego miejsca, przez kolejne 5km droga pnie się w górę, aby osiągnąć 665m. Niezły podjeździk. Żeby wiedzieć gdzie jestem z moją kondycją i siłą włączyłem stoper. Po drodze minąłem dwóch chłopaków na rowerach górskich. Kiedy ich wyprzedziłem usłyszałem za plecami jak jeden mówił do drugiego "No dajesz, hehehe, naciskaj!". Nie minęło 10sek a przy moim boku pojawiła się uśmiechnięta sylwetka tęgiego chłopaka. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie to że nie pedałował! Myślę, że wyraz mojej twarzy wyglądał mniej więcej tak:

Hyyyym?

Okazało się że w jego rowerze było wbudowane elektryczne "wspomaganie" zasilane z baterii ukrytych w ramie. Po kilku metrach i szczerych uśmiechach, przestał naciskać guzik. Do podjechania pozostało nieco ponad 2km, a nogi już zaczynały dawać o sobie znać. Niezrażony napierałem dalej. Za kolejnym zakrętem minęła mnie kilkuosobowa grupa longboarderów. Jechali dość szybko za samochodem, wyglądało to pro. Kolejna rzecz dopisana do listy TO DO. 

Po 31min od włączenia stopera byłem na przełęczy. Bez śniegu wyglądał nieco inaczej.

Widok z Przełęczy Lądeckiej w kierunku Lądka Zdroju - wiosna

Chwila odpoczynku. Zjeżdżać do Lądka czy nie? Usprawiedliwiając się tym że mam wyznaczoną godzinę spotkania z rodzicami kilkadziesiąt km dalej, zdecydowałem że wracam. Pamiątkowe foto na granicy i sandał w dolinę. Zjazd, kolejne nowe doświadczenie z Manfredem, trwał niecałe 12min. W Javorniku zaczepił mnie Czech na kolarce. Szybka estymacja sprzętu, porównanie przebytych tras i wymiana miłych słów - super! Jak dotychczas dzień był wyśmienity, ale droga powrotna miała dla mnie jeszcze jedną niespodziankę - wiatr w twarz... 

Dotarłem do miejsca gdzie przekraczałem granicę i zacząłem się zastanawiać czy nie zmienić trasy i wrócić prosto do domu. Zaczynałem czuć zmęczenie, wiatr nie pomagał, a do przejechania zostało jeszcze sporo. Po raz kolejny rozsądek przegrał z innymi wartościami. Prawdopodobnie gdybym zjechał do Lądka to nie pojechałbym dalej, cieszyłem się z tamtej decyzji. Miałem wrażenie, że z każdym kilometrem wiatr jest silniejszy, a podjazdy dłuższe i bardziej strome. Nawet takie widoki jak stado saren biegnących przez pole, a nad nimi startujący szybowiec były przyćmiewane przez widmo kończącego się zapasu napoju w bidonie. Dotoczyłem się do Mikulovic, gdzie na szczęście czekał mnie dość długi zjazd. Nogi nieco odpoczęły, wiatr zaczął wiać w plecy. Tak niesiony dojechałem do granicy, a tam - podjazd. Kilkaset metrów asfaltu z dwoma ostrymi zakrętami, gdzie jeszcze kilka lat temu tętnił przygraniczny, mrówczy biznes a dziś straszą opuszczone budynki pograniczników. Zmieliłem jakoś górkę i zjechałem do Głuchołaz, czas do spotkania optymalny a czekająca nagroda wyborna! Jeszcze 11km, ostatni wysiłek. Uzupełniłem picie, złapałem nowy oddech. Widziałem, że już blisko więc nacisnąłem mocniej na pedały.

Ostatnim przystankiem była Moszczanka, miejsce niegdysiejszych wczasów z FWP, teraz nieco zapomniane. Znajduje się tam smażalnia pstrągów przy której jest staw i można samemu złowić rybkę. Miejsce miłe, na świeżym powietrzu, z widokiem na stary metalowy most kolejowy i panoramę Gór Opawskich. Ryba pycha - polecam! 

Droga znowu była usiana dziurami i nierównościami. Godziny obiadowe oznaczały wzmożony ruch, co na wąskiej drodze i w połączeniu z przeświadczeniem kierowców o wyższości nad rowerzystami, nie było miłe. Zostałem kilkakrotnie otrąbiony i obdarowany gestem pozdrowienia.

Mr Bean says "Greetings!"


Dojechałem. Nie spóźniłem się, a nawet musiałem poczekać. Czas 3:42:29 h na przejechanie 104km nie był powalający, ale jak na pierwszy raz i przewyższenia które zrobiłem mnie zadowalał. Czułem zmęczenie i satysfakcję. Najważniejsze, że nie zaliczyłem gleby, zgrałem się z Manfredem, wykonałem założony plan maximum i nie poddałem się w chwili słabości. Nagrodą był świeży smażony pstrąg z frytami i suróweczką!

Kolejne wpisy już niebawem!

Ł


czwartek, 22 marca 2012

Czerwone jest szybsze!!!

W poprzednim wpisie nieśmiało pochwaliłem się nowym rowerem, teraz poświęcę mu więcej uwagi. Przedstawiam Wam bohatera dzisiejszego wpisu:

Manfred

Podejmując wyzwanie tri wiedziałem, że będę musiał zainwestować w szosówkę. Założenia były 3:

  • rower ma być nowy
  • w ramach założonego budżetu mieć najlepszy możliwy stosunek cena/jakość
  • ma być rozwojowy, w rozumieniu baza do modernizacji

Jako że większość moich dotychczasowych przygód rowerowych była związana z mtb/xc, w temacie wyboru odpowiedniego roweru potrzebowałem pomocy. Niestety, w mojej rodzinnej miejscowości zdecydowanie brakuje porządnego sklepu rowerowego. Udałem się więc w jedyne słuszne, moim zdaniem, miejsce - do sklepu Pana Andrzeja w Głuchołazach. 

Po krótkiej rozmowie, wypracowaliśmy kilka opcji, każda ciekawa i spełniająca założenia. Miałem nad czym myśleć. Po kilku dniach spędzonych na czytaniu opinii oraz testów sprzętu kolarskiego, śledzeniu popularnego portalu aukcyjnego oraz czytaniu forów, ponownie udałem się do sklepu. Na tym etapie dokonałem już wstępnego wyboru, potrzebowałem tylko jego uwiarygodnienia. Czekając na swoją kolej, przechadzałem się po sklepie. Tu pozwolę sobie na małą dygresję - jest to miejsce bardzo ciekawe, małe, można powiedzieć że zagracone. Ciężko się po nim poruszać żeby czegoś nie potrącić, rowery za kilkaset zł obok rasowych ścigantów za kilkanaście tysięcy. Sprzęty na stojakach, na ścianach, podwieszone pod sufitem - chaos. To właśnie w tym nieładzie dostrzegłem śliczną czerwoną ramę, której wcześniej nie było. Do głowy przyplątał mi się taki oto obrazek:

Fokker Dr.1 Czerwonego Barona

Przyjrzałem się dokładnie, pomacałem, pytam. Wszystko super, rowerek elegancja-francja, ale nie spełnia jednego z założeń - przekracza mój budżet. Rozsądek podpowiadał - "To ma być pierwszy rower szosowy! Nawet nie wiesz czy Ci się ten Twój cały triathlon spodoba. Bez sensu wydawać kasę! Pomyśl!!". Ściągnęliśmy rower z sufitu, przymierzyłem się, przejechałem kilkaset metrów, nie zastanawiałem się dłużej. "Biorę!"

To było niemal 4 miesiące temu. Śnieg, zima, stłuczka samochodem, krótkie dni, narty, wszystko na nie. Manfred został w sklepie. Katowałem rowerki stacjonarne, a kiedy tylko aura pozwalała to górski. Z utęsknieniem czekałem na dłuższe i cieplejsze dni. 

Nareszcie!!

Pierwszy naprawdę ciepły dzień oznaczał ponowną wizytę w Głuchołazach. Odebrałem sprzęt, dostałem gratisa i szybko do domu, zmiana ubrania i hop na rower! Początkowe metry były dzikie, krótsza baza kół niż w "góralu" i inne kąty ramy powodowały że rower wydawał się nerwowy. Sztywna rama i brak amortyzacji tylko potęgował te wrażenia. Miałem uczucie, że Maniek mści się za miesiące spędzone na haku pod sufitem. 


Na obwąchanie z szosówką wybrałem drogę o stosunkowo niewielkim natężeniu ruchu i w miarę gładkim asfalcie. Musiałem niemal na nowo nauczyć się jeździć na rowerze, ale już po kilku kilometrach wiedziałem, że dokonałem słusznego wyboru. Oswoiłem się nieco z nowym nabytkiem i po godzinie wróciłem zadowolony do domu. Wracając cyknąłem jeszcze sweet focie na blogaska:

Der Rote Kampfflieger, po naszemu Czerwony Baron, aka Maniek

Kładąc się spać, już wiedziałem gdzie wybiorę się w pierwszą dłuższą trasę. W końcu miałem ją w głowie od ponad 2 miesięcy, ale o tym w kolejnym wpisie.

Stay tuned!

Ł

niedziela, 18 marca 2012

Long time no see!

Dawno nic nie pisałem, co wcale nie oznacza że przestałem przygotowywać się do debiutu w triathlonie. Od ostatniego postu wydarzyło się dużo różnych, ciekawych rzeczy. Dobre warunki śniegowe sprzyjały wyjazdom na narty oraz górskim pieszym wędrówkom w Karkonoszach oraz Beskidzie Żywieckim (wypady opisane na blogu Radosława - zapraszam do lektury). Spełniłem swoje małe marzenie - spróbowałem skitouringu (wyprawę opiszę w osobnym poście). Regularnie korzystałem z dobrodziejstwa lodowiska, nawet pokusiłem się o sprawdzenie umiejętności w hokeju :) W końcu wraz z moimi wiernymi czworonożnymi przyjaciółmi eksplorowaliśmy skutą lodem taflę Nyskiego jeziora.

Kundle na lodzie

Poza powyższymi, cały czas starałem się regularnie trenować, co przy krótkich dniach i braku słonka przychodziło z trudem i różnymi efektami. Sprawy nie polepszały moje zatoki. Walka z przewlekłym zapaleniem skutecznie uniemożliwiła mi treningi w wodzie. Po 3 miesiącach znalazłem sposób. Oto on:

Nosek + psik-psik

Nosek niestety nie pozwala na prawidłowe oddychanie w wodzie, ale coś za coś. Więcej o basenowych rewolucjach już niebawem.

Kałuże? Nie znam..

Wraz z nadejściem pierwszych ciepłych dni, zmienił się także kołowy środek transportu. Rower górski, dzięki któremu po każdej przejażdżce miałem "błotną febrę", został zastąpiony szosówką. 

Mogę pływać, zatoki ok, zima się skończyła, trzeba to wykorzystać i napierać!! Postępy postaram się opisywać na bieżąco.

Zapraszam do śledzenia kolejnych wpisów.
Ł

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Pierwszy w 2012

Sylwester w górach, kulig, ognisko, kapela góralska i oscypki, narty, bałwan i dobra zabawa. Wszystko fajnie, a treningu brak! Sumienie uspokaja myśl "Przecież mam wakacje!", to wystarcza na 3 dni. Jednak w niedzielny poranek, leżąc na łóżku, niewyspany po nocnej akcji "laptop", przypomniałem sobie pewien przesąd, który nie pozwolił mi dalej "gnić". Podobno to co robi się pierwszego dnia nowego roku ma ogromny wpływ na cały nadchodzący. To dało do myślenia. Góry są, sprzęt jest, czas start!

Noworoczne bieganie, 11km

Monotonny, trwający ponad pół godziny podbieg po ośnieżonym i miejscami oblodzonych chodniku, mijając wciąż "świętujących" Nowy Rok ludzi, o dziwo sprawił mi ogromną radość. Jak to w górach często bywa, jak jest pod górę to będzie i w dół. Chodnik ten sam więc ostrożność, aby nie wywinąć orła, wzmożona. Niemal minuta różnicy na 1km to sporo, jest nad czym pracować.

Mogę śmiało stwierdzić, że pierwszy dzień 2012 roku spędziłem aktywnie. Przede wszystkim pokonałem wewnętrznego lenia, a leń silny jest! Liczę, że taki będzie cały nadchodzący rok, czego Wam i sobie życzę!!

Ł

środa, 28 grudnia 2011

Rubber

"Meet Robert" jak mówi zwiastun filmu Rubber.

Is it black??
Postanowiłem, że Robert będzie mi towarzyszył przy treningach. Nie, nie poszedłem śladem bohatera Cast Away, który z braku towarzystwa wymyślił Pana Wilsona:

Wilson the volleyball
Już tłumaczę o co chodzi. Otóż krótko przed rozpoczęciem sezonu w biegach narciarskich, w wiadomościach sportowych pokazano krótki materiał o przygotowaniach Justyny Kowalczyk do sezonu. Były kadry z Nowej Zelandii, były ujęcia z Alp, ale to co mnie najbardziej zaciekawiło to zdjęcie Pani Justyny ciągnącej oponę samochodową. Zgodnie z wypowiedzią trenera, biegaczka budowała w ten sposób siłę biegową.  Skoro sportowcy na najwyższym poziomie ćwiczą w ten sposób, czemu ja nie miałbym spróbować? Robert jest tęgi, waży kilka kg i sądzę że będzie stawiał duży opór. Wrażenia po treningu opiszę w kolejnym poście.

Ł

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Motywacja

Przeglądając aktualności na portalu Akademia Triathlonu natrafiłem na filmik motywacyjny.


Materiał video został przygotowany w celu prezentacji triathlonu przed uczniami szkoły podstawowej.

Po jego obejrzeniu przypomniałem sobie, że już go kiedyś widziałem. Pamiętam, że wtedy, tak jak i teraz, zrobił na mnie ogromne wrażenie. Pobudka o 5:30, 20h treningu tygodniowo, dom, rodzina i praca na etacie. Niezła motywacja! Przykład Kimberly pokazuje, że wystarczy chcieć. Myślę, że często będę wracała to tego krótkiego filmiku.

Ł