poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Zimowe planowanie

Budząc się w marcowy, niedzielny poranek byłem pewny dwóch rzeczy. Po pierwsze primo - dziś są urodziny Mamy, która notabene dostała nowy rower. Po drugie primo - today's the day! Pierwsza długa trasa z moim nowym kompanem. 

Od dłuższego czasu wiedziałem dokąd chce jechać, ale niestety nie poświęciłem choćby sekundy uwagi temu jak tam dojechać na rowerze. Ale o tym za chwilę. Wrócę na moment do "środka zimy". Sezon narciarski w pełni, grubość pokrywy śnieżnej zachęca do weekendowych wyjazdów na pobliskie stoki, termometr, wskazujący nierzadko grubo poniżej -10st. C, not so much! Jednak w tym odcinku roku 2012 temperatura to "pragnienie", a niepohamowane zamiłowanie do szusów to ten gazowany napój z tego dużego koncernu, który co roku na te Święta w grudniu wykupuje dużo czasu antenowego w TV i wyświetla reklamy z dużymi czerwonymi ciężarówkami w roli głównej. 
Na dworze -18st, na Czarnej Górze -23st (!), sprzęt w samochodzie - jadę. Postanowiłem wypróbować poleconą mi przez znajomych drogę przez Czechy - zamiast 90km (Nysa-Paczków-Złoty Stok-Kłodzko-Stronie Śląskie), tylko 60km (Nysa-Paczków-Javornik-Tvarna-Lądek Zdrój-Stronie Śląskie)! Skrót, który pozwoli mi być szybciej na stoku. Rzeczywistość zweryfikowała moje przeświadczenie...

Ice, ice baby!


Droga z Javornika (CZ) do Lądka to najwyraźniej droga najniższej kategorii utrzymania. Powierzchnia drogi była skuta lodem, gdzieniegdzie posypanym drobnym żwirkiem. Bezpieczna prędkość - 0km/h. Przez moment pomyślałem o zawróceniu, ale będąc hardcorem "weszłem", a raczej wtoczyłem się na Przełęcz Lądecką (665 m.n.p.m.), gdzie przebiega granica. Podjazd był długi, momentami bardzo stromy, najeżony licznymi serpentynami, roztaczające się widoki - malownicze. Gdzie w tym wszystkim pierwiastek triathlonu? Już odpowiadam.

Widok z Przełęczy Lądeckiej w kierunku Lądka Zdroju - zima

Na przełęczy jest mały parking, poruszony scenerią zatrzymałem się tam. Wtedy dotarło do mnie, że byłoby super wjechać tu na rowerze. Punkt docelowy został obrany. 

Jesteśmy z powrotem w marcu. Uświadomiłem sobie, że nie mogę i nie chcę jechać drogą główną bo mnie rozjadą. Czas na Plan B. Rzut oka na mapę i dogranie sprawy urodzinowego obiadu i trasa była gotowa.

Pierwsze km nawinięte na koła

Ruszyłem w nieznane. Droga do granicy czeskiej prowadzi przez wioski, w których asfalt czasy swojej świetności ma już dawno za sobą! Ładna pogoda, kilka podjazdów, nieco slalomu między dziurami, zero ruchu - idealne warunki to dalszego oswajania się z rowerem. 
Za granicą w Jarnołtowie czekała na mnie kolejna, miła niespodzianka - nowa, równa jak stół droga. Przednie koło wyznaczyło azymut na Vidnawę i dalej Javornik. Tak jadąc spokojnie, utwierdziłem się w przekonaniu o różnicy kulturowej między nami-Polakami a Czechami. Na odcinku kilkunastu km do granicy nie spotkałem żadnego rowerzysty, biegacza, czy osoby uprawiającej jakąś formę aktywności. Panów z Morowa pijących piwo pod sklepem odrzucam jako wartość skrajną... U naszych południowych sąsiadów, średnio co 10min mijałem kolarzy, spacerowiczów, kijkowców czy osoby truchtające, wszyscy uśmiechnięci i ochoczo odmachujący na moje pozdrowienia. Kilka dni temu czytając wywiad z polarnikiem, Markiem Kamińskim, znalazłem potwierdzenie moich spostrzeżeń. Pan Marek stwierdził, że "ludzie powinni mniej wydawać na leki, a więcej na sprzęt sportowy". Jeżeli takie słowa padają z ust znamienitej postaci, która swoimi osiągnięciami rozsławia Polskę, nie mogą być pozbawione sensu. 

Koniec dygresji. Dotarłem do Javornika, czas na podjazd na przełęcz. Tuż za ostatnimi zabudowaniami jest tabliczka wskazująca szlaki oraz wysokość - 330 m.n.p.m.. Od tego miejsca, przez kolejne 5km droga pnie się w górę, aby osiągnąć 665m. Niezły podjeździk. Żeby wiedzieć gdzie jestem z moją kondycją i siłą włączyłem stoper. Po drodze minąłem dwóch chłopaków na rowerach górskich. Kiedy ich wyprzedziłem usłyszałem za plecami jak jeden mówił do drugiego "No dajesz, hehehe, naciskaj!". Nie minęło 10sek a przy moim boku pojawiła się uśmiechnięta sylwetka tęgiego chłopaka. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie to że nie pedałował! Myślę, że wyraz mojej twarzy wyglądał mniej więcej tak:

Hyyyym?

Okazało się że w jego rowerze było wbudowane elektryczne "wspomaganie" zasilane z baterii ukrytych w ramie. Po kilku metrach i szczerych uśmiechach, przestał naciskać guzik. Do podjechania pozostało nieco ponad 2km, a nogi już zaczynały dawać o sobie znać. Niezrażony napierałem dalej. Za kolejnym zakrętem minęła mnie kilkuosobowa grupa longboarderów. Jechali dość szybko za samochodem, wyglądało to pro. Kolejna rzecz dopisana do listy TO DO. 

Po 31min od włączenia stopera byłem na przełęczy. Bez śniegu wyglądał nieco inaczej.

Widok z Przełęczy Lądeckiej w kierunku Lądka Zdroju - wiosna

Chwila odpoczynku. Zjeżdżać do Lądka czy nie? Usprawiedliwiając się tym że mam wyznaczoną godzinę spotkania z rodzicami kilkadziesiąt km dalej, zdecydowałem że wracam. Pamiątkowe foto na granicy i sandał w dolinę. Zjazd, kolejne nowe doświadczenie z Manfredem, trwał niecałe 12min. W Javorniku zaczepił mnie Czech na kolarce. Szybka estymacja sprzętu, porównanie przebytych tras i wymiana miłych słów - super! Jak dotychczas dzień był wyśmienity, ale droga powrotna miała dla mnie jeszcze jedną niespodziankę - wiatr w twarz... 

Dotarłem do miejsca gdzie przekraczałem granicę i zacząłem się zastanawiać czy nie zmienić trasy i wrócić prosto do domu. Zaczynałem czuć zmęczenie, wiatr nie pomagał, a do przejechania zostało jeszcze sporo. Po raz kolejny rozsądek przegrał z innymi wartościami. Prawdopodobnie gdybym zjechał do Lądka to nie pojechałbym dalej, cieszyłem się z tamtej decyzji. Miałem wrażenie, że z każdym kilometrem wiatr jest silniejszy, a podjazdy dłuższe i bardziej strome. Nawet takie widoki jak stado saren biegnących przez pole, a nad nimi startujący szybowiec były przyćmiewane przez widmo kończącego się zapasu napoju w bidonie. Dotoczyłem się do Mikulovic, gdzie na szczęście czekał mnie dość długi zjazd. Nogi nieco odpoczęły, wiatr zaczął wiać w plecy. Tak niesiony dojechałem do granicy, a tam - podjazd. Kilkaset metrów asfaltu z dwoma ostrymi zakrętami, gdzie jeszcze kilka lat temu tętnił przygraniczny, mrówczy biznes a dziś straszą opuszczone budynki pograniczników. Zmieliłem jakoś górkę i zjechałem do Głuchołaz, czas do spotkania optymalny a czekająca nagroda wyborna! Jeszcze 11km, ostatni wysiłek. Uzupełniłem picie, złapałem nowy oddech. Widziałem, że już blisko więc nacisnąłem mocniej na pedały.

Ostatnim przystankiem była Moszczanka, miejsce niegdysiejszych wczasów z FWP, teraz nieco zapomniane. Znajduje się tam smażalnia pstrągów przy której jest staw i można samemu złowić rybkę. Miejsce miłe, na świeżym powietrzu, z widokiem na stary metalowy most kolejowy i panoramę Gór Opawskich. Ryba pycha - polecam! 

Droga znowu była usiana dziurami i nierównościami. Godziny obiadowe oznaczały wzmożony ruch, co na wąskiej drodze i w połączeniu z przeświadczeniem kierowców o wyższości nad rowerzystami, nie było miłe. Zostałem kilkakrotnie otrąbiony i obdarowany gestem pozdrowienia.

Mr Bean says "Greetings!"


Dojechałem. Nie spóźniłem się, a nawet musiałem poczekać. Czas 3:42:29 h na przejechanie 104km nie był powalający, ale jak na pierwszy raz i przewyższenia które zrobiłem mnie zadowalał. Czułem zmęczenie i satysfakcję. Najważniejsze, że nie zaliczyłem gleby, zgrałem się z Manfredem, wykonałem założony plan maximum i nie poddałem się w chwili słabości. Nagrodą był świeży smażony pstrąg z frytami i suróweczką!

Kolejne wpisy już niebawem!

Ł


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz